Czekamy na wylewkę
Po ostatnich
wielu szalonych dniach, pełnych pracy, zawirowań i obowiązków, do Bakrang
zawitał spokój. Mury na parterze rosły naprawdę szybko - ale mimo to dokładanie
kolejnych cegieł wymagało czasu. Początkowo wydawało nam się, że już za kilka
dni, już za moment ściany parterowych sal będą gotowe. Pracownicy potrzebowali
jednak na ich ukończenie co najmniej kolejnego tygodnia. W dwóch miejscach
musieli bowiem przygotować dodatkowe wzmocnienia z prętów, które następnie
zalewali betonem. Takie wzmocnienia znalazły się zarówno pod linią okien, jak i
tuż nad nimi oraz nad drzwiami. W budownictwie opartym na filarach
żelbetonowych tego rodzaju wzmocnienia są naprawdę ważne - w razie trzęcienia
ziemi nie pozwalają ścianom rozsypać się na kawałki.
Z założenia
nasze sale miały mieć wysokość 9 feet. Od dawna z Maciejem myśleliśmy już o ich
wydłużeniu do 10 feet, jedak wszyscy usilnie przekonywali nas, że jest to
całkowicie niepotrzebny zabieg. Nasz inżynier także był tego zdania. 9 feet to
wysokość wystarczająca i jest to nepalski standard budownictwa. Podniesienie
wysokości niepotrzebnie spotęguje koszty. Początkowo przystanęliśmy na tę
propozycję, ale 10 feet wciąż chodziło nam po głowie. Dzieci w klasach niekiedy
przebywa naprawdę sporo i wszystkie oddychają, a w Nepalu jest przecież ciepło,
żeby nie powiedzieć gorąco. Nawet zimową porą w ciągu dnia w Bakrang
temperatura potrafi osiągać 25 stopni.
Kiedy więc w
dniach 18-19.01 musieliśmy udać się do Gorkha, by zakupić kolejne materiały
budowlane, przy okazji zjechaliśmy też do sąsiedniego miasta - AbuKhaireni. Tam
odwiedziliśmy trzy szkoły. W dwóch z nich klasy miały 9,5-10 feet i zgodnie
stwierdziliśmy, iż ta wysokość jest dużo bardziej optymalna. Klasy wyglądają
optycznie na większe, a i z respiracją nie będzie problemu. Im więcej powietrza
w klasach - tym lepiej. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniliśmy do wykonawcy i
poinformowaliśmy go o naszej decyzji. Zgodził się bez najmniejszego problemu -
po kilku dotychczsowych kłótniach nieustannie powtarza nam, że więcej już
kłócić się nie chce, więc będzie wykonywał nasze zalecenia. Zatem od długiego
już czasu awantur w Bakrang nie ma i wszyscy zgodnie ze sobą współpracujemy.
Kontrolujemy pracowników, poprawiamy ewentualne błędy, a oni wszyscy starają
się gorzej lub lepiej dostosować do europejskich standardów, które tutaj
przemycamy. Być może w przyszłości będą je nawet stosować? Powątpiewam w to,
ale kto wie?
Gdy wróciliśmy
więc z Gorkha do Bakrang - pracownicy ustawiali już cegły na górnym wzmocnieniu
(tym nad oknami i drzwiami) do wysokości 9 feet, przygotowując tym samym sale
do wylewki na wysokości 10 feet. Byliśmy bardzo zadowoleni. Co prawda
gdzieniegdzie poukładali cegły stanowczo zbyt blisko filarów, niemal tak, że
stykały się z metalowymi prętami, ale szybko wskazaliśmy błędy i na szczęście
łatwo dało się te przestrzenie wyrównać przez ucięcie kilku cegieł. Odległości między cegłami a prętami muszą być
na tyle duże, aby zaprawa betonowa mogła swobodnie się w nie dostać i złączyć
ze sobą wszystkie elementy . Pręty są wtedy w całości zalane i filary stają się
naprawdę mocne.
Pracownicy dalej
układali więc cegły, a my niemal od początku miesiąca nieustannie oblewamy mury
i filary wodą. Przestrzeń szkoły jest na tyle duża, że gdy z oblewaniem
dojdziemy do jej końca, na początku wszystko jest już suche. Niemal całe dnie
spędzamy zatem "taplając" się w wodzie i wymieniając się wzajemnie z
Maciejem wykonywaniem tego obowiązku. Ani mieszkańcy, ani nauczyciele, ani
pracownicy nie są podlewaniem zbytnio zainteresowani i zwyczajnie nie chce im
się tego robić (trzeba przyznać, że jest to zajęcie wybitnie nudne). Gdyby nie
nasza obecność, to cała zaprawa na filarach oraz między cegłami wyschła by na
wiór (a przypomnijmy, że cement nie może schnąć zbyt szybko). Ale mimo naszych
starań Nepalczycy wciąż nie chcą zrozumieć, jak duże ma to znaczenie dla
wytrzymałości budynku. Zatrważa fakt, jak wiele błedów powszechnie się tutaj
popełnia na różnego rodzaju budowach.
My się o
podlewanie jednak nieustannie troszczymy. Ale co najważniejsze w ostatnim
czasie - nasze sale będą miały 10 feet wysokości! Ze względu na to pracownicy
nieco dłużej wykańczali układanie cegieł, ale warto było poświęcić kilka
dodatkowych dni. Ostatecznie w niedzielę (22.01) na parterze stanęły wszystkie
mury! Dodatkowo w międzyczasie pracownicy przygotowali połowę schodów
prowadzących na piętro. Ustawiali szalunki, wymierzali wysokość schodków i
przygotowali je tak, że wchodzenie na górę i schodzenie w dół to prawdziwa
przyjemność. Korzysta się z nich wręcz w sposób naturalny. Jest to dla nas
bardzo ważny element budowy - schody nie powinny być ani za wysokie ani za
niskie. Od teraz nie musimy się jednak martwić, iż dzieci będą się nieustannie
potykać (a w Nepalu spotkaliśmy już całą masę zupełnie niewymiarowych schodów,
na których z łatwością można sobie powybijać wszystkie zęby). Schody wykonane
przez naszych pracowników, o których jakość tak bardzo się przecież
martwiliśmy, były dla nas niezwykle miłym zaskoczeniem.
Pracownicy
zakończyli zatem stawianie murów i przygotowywanie połowy schodów. Od tego
momentu zaczęli codzienne wędrówki do bakrangowej dżungli. Wycinają bambusy i
znoszą je na teren budowy - w Nepalu właśnie za pomocą setek bambusów podpiera
się szalunki pod sufitem i wylewa się strop. Bambusowe podpory wyciąga się
dopiero w momencie, gdy zaprawa w stropie całkowicie się zwiąże i wyschnie.
Pracownicy od kilku dni przygotowują też szalunki na kolejnych filarach. Dużo
czasu poświęcają na docinanie wodoodpornych sklejek i mocowanie ich w odpowiednich
miejscach. Tempo pracy w Bakrang ewidentnie zwolniło. My już nie możemy
doczekać się wylewki, a na budowie zbytnich postepów nie widać - ale to
dlatego, że docinanie szalunków zajmuje dużo czasu, a nie jest szczególnie
efektowne. No i też oczywiście trochę dlatego, że pracownicy lubią się niekiedy
obijać. System nepalskiej pracy jest, tak jak już kiedyś pisałam, po prostu
niewydolny. Gdyby w Bakrang pracowała ekipa z Polski - szkoła budowana byłaby o
połowę krócej :)
Kiedy doczekamy
się więc wylewki sufitu nad parterem? Trudno przewidzieć. Kontraktor mówił
ostatnio o dziesięciu dniach, ale te dziesięć dni powoli dobiega końca, a
wylewka wciąż daleko. Pracownicy muszą przecież dowiązać metalowe pręty na
długości filarów, zrobić szalunek pod sufitem i do tego jeszcze przygotować
całe wiązania na długości i szerokości sal. Wygląda więc na to, że szykuje się
kolejne opóźnienie. Wciąż mamy jednak nadzieję, że niewielkie i jak dotąd
cierpliwie czekamy.
Ostatnio
wróciliśmy także do pracy nad elektryką w naszej szkole. Gdy jakiś czas temu
odwiedził nas Harry - udało nam się wykuć rowki na rurki w nieco ponad jednej
sali. Harry musiał zniknąć na kilka dni, ale w środę (25.01) znów zawitał do
Bakrang. My oczywiście wraz z nim ruszyliśmy do pracy - a naprawdę jest akurat
w tej kwestii co robić. Tym razem mamy już przygotowane trzy sale na parterze.
Do wykończenia została tylko jedna sala oraz korytarz, w którym znajdują się
schody na piętro. Tę pracę wykonamy wraz z Harrym w sobotę.
Ja, oprócz
podlewania naszych murów wodą, od tygodnia kultywuję także nowe zajęcie.
Nauczyciel angielskiego poprosił mnie bowiem, abym w klasie jedenastej pomagała
mu uczyć młodzież właśnie tego języka. Oczywiście z radością się zgodziłam i
bez żadnego przygotowania, z marszu, pojawiłam się na pierwszej lekcji
(angielski w klasie jedenastej odbywa się od niedzieli do piątku o godzinie
11:00). Tak jak szybko się ucieszyłam, tak szybko też się przeraziłam...
oczywiście nie kwestią mojej pomocy w nauczaniu, ale poziomem tego nauczania,
bierną rolą naucziela w klasie i znikomą wiedzą uczniów, którzy niemal od
dziecka wałkują angielski 6 razy w tygodniu po 45 minut (to wymiar godzinowy
dużo większy niż w Polsce)!
A więc, jak
wygląda nauczanie angielskiego w nepalskiej, państwowej szkole? Opis na przykładzie klasy jedenastej, w
której uczy się młodzież w wieku 17-19 lat (zdarza się bowiem, że rodzice nie
wysyłają dzieci do szkoły i ostatecznie, po interwencji nuczycieli, dzieci
przystepują do początkowej edukacji kilka lat później):
-książka napisana
w całości w języku angielskim, z której korzystają uczniowie (poziom
intermediate) jest nieprzystosowana do poziomu ich wiedzy - większość z nich
nie rozumie nawet poleceń do poszczególnych ćwiczeń, nie mówiąc już o całym
słownictwie w niej zawartym;
-nauczyciel
przeskakuje większość ćwiczeń i prosi uczniów o samodzielne zrobienie ich w
domu (bo przecież powinni w domu ćwiczyć), a że nie ćwiczą (o czym doskonale
wie), to cóż on na to może poradzić?
-nauczyciel w
trakcie lekcji nie zagląda nawet do zeszytów i nie poprawia błędów uczniów.
Swoje musi po prostu odbębnić i lekcje ma z głowy;
-nauczyciel nie
sprawdza prac domowych na lekcji, w związku z czym na 15 osób robią je średnio
3 osoby i nawet nie mogą się dowiedzieć, czy zrobiły je dobrze czy źle. A ci,
którzy nie robią zadań domowych nie ponoszą żadnych konsekwencji. Toteż dlatego
ich nie robią. Kilka razy zadawałam już prace domowe i zawsze miały je tylko
trzy osoby (za każdym razem z resztą te same).
-uczniowie na
lekcji nigdy nie wypowiadają się w języku angielskim!! Nauczyciel otwarcie
przyznał mi, że nigdy nie wykonywał z uczniami tego typu ćwiczeń. Gdy to
usłyszałam wybuchłam panicznym śmiechem, bo naprawdę nie wiedziałam jak
zareagować. Powinnam w zasadzie z rozpaczy zacząć walić głową w tablicę, ale
trochę szkoda byłoby mi tej mojej głowy. Pytam się zatem, jaki sens ma taka
nauka angielskiego? Ani "me" ani "be" w tym języku...
-uczniowie nie
otrzymują żadnych ocen, punktów, plusów, minusów, nie ma kartkówek,
sprawdzianów, odpytek....nic, zero, zupełna pustka w tej kwestii. Ba!
Nauczyciel nie ma nawet czegoś takiego, jak dziennik, w którym mógłby jakieś
oceny wpisywać (co więcej, nie ma swojego egzemplarza książki, z której
korzystają uczniowie, na lekcji pożycza ją zawsze od kogoś z pierwszej ławki i
nawet do końca nie wie, czego na danej lekcji będzie uczył - oznacza to, że nie
jest przygotowany, a gdy ja zabrałam książkę do domu, by się przygotować do
nauczania, patrzył na mnie trochę jak na szaleńca). Uczniowie nie mają zatem
motywacji do nauki, mogą nie robć zupełnie nic, bo konsekwencji brak.
Tragikomedia;
-Uczniowie raz
na pół roku przez kilka dni zdają egzaminy z wszystkich przedmiotów, ale...
uwaga...nawet jak ich pozytywnie nie zdadzą, nawet jak uzyskają okrągłe zero
punktów, to i tak przejdą do kolejnej klasy. Tutaj naprawdę brak mi słów. Bo
cóż mogę powiedzieć? Gdy tłumaczę, jak kiepski jest system edukacji w Nepalu i
jak można go ulepszyć, wszyscy mają jakieś wymówki i nikt mnie nie rozumie. Bez
komentarza.
Podsumowując,
ogólnie w klasie jedenastej większość dzieci była raczej średnio zainteresowana
nauką angielskiego. Uczniowie nie potrafią złożyć nawet kilku zdań w tym
języku, są skrępowane jakąkolwiek próbą mówienia. Tylko trzy dziewczynki na tle
klasy widocznie się wyróżniają. Wykonują prace domowe, starają się, uważnie
słuchają, coś faktycznie wiedzą. Przynajmniej na podstawowym poziomie. To, co w
klasie jedenastej robi nauczyciel angielskiego nie ma najmniejszego sensu.
Przykładowo przerabia z uczniami jakieś przykłady w Present Perfect Continuous,
a dzieci nawet nie wiedzą co to za czas, kiedy go stosować i w jaki sposób.
Czego więc mają się nauczyć? Jak cokolwiek zrozumieć? Zostają tylko zniechęcone
do nauki. Wszystko to przypomina bardziej teatr niż lekję języka angielskiego.
Każdy ma swoją rolę i musi ją zagrać - dzieci niby się uczą, a nauczyciel niby
naucza. Wszystko tylko "na niby", ale jednak przedstawienie pod
tytułem "Szkoła" trwa.
Chodzę więc do
klasy jedenastej sześć razy w tygodniu i wtrącam się nauczycielowi w jego
metody jak tylko mogę! Rozrysowuję uczniom wszystko na tablicy, zachęcam do
mówienia, poprawiam błędy, chwalę je, po prostu się nimi interesuję. I mam
nazieję, że chociaż trochę z tego skorzystają, że coś zapamiętają, czegoś się
nauczą.
W czwartek
nauczyciel angielskiego oznajmił, że musi wyjechać z Bakrang na tydzień i
poprosił, abym samodzielnie zajęła się studentami. Oczywiście, że się
zgodziłam. Obawiałam się nieco, że studenci nie będą mnie do końca rozumieć, a
ja nie wiem przecież jak im tłumaczyć angielski na nepalski. Ale już pierwszego
dnia zauważyłam, że bez nauczyciela uczniowie dużo lepiej ze mną współpracują.
Starają się wypowiadać, gdy ich o to proszę, rozwiązują przykłady, notuja nowe
słówka. Nawet gdy nie wiem, jak przetłumaczyć coś z angielskiego na nepalski,
to po prostu rysuję znaczenie na tablicy. Wszyscy się wtedy śmieją i grzecznie
notują. Jest naprawdę dobrze!
Wpadłam więc też
na pomysł, o którym już nawet rozmawiałam z Prakashem. Chciałabym stworzyć
chociażby kilkuosobową grupę uczniów, którzy naprawdę będą chętni do nauki
angielskiego, którym na tym zależy Mogłabym im wtedy codziennie dawać dodatkową
lekcję tego języka. Prakash rozmawiał z dyrektorem szkoły i chcą skorzystać z
mojej propozycji. Kombinują więc jak to wszystko ułożyć i w ciągu tygodnia
powinniśmy stworzyć jakaś grupę. Ja z chęcią wezmę nawet dwie takie grupy.
Jedną ze starszymi uczniami oraz jedną z młodszymi. Zobaczymy co z tego wyjdzie
:)
W kwestii
zwierząt domowych - szczur wciąz nas odwiedza. Każdej nocy. Nasza kuchnia
zaczęła przypominać coś w rodzaju muzeum kamieni wszelakiej wielkości. Niemal
całe nasze jedzenie ukrywamy w wiadrach, miskach, koszach czy garnkach, a ich
wieka przyciskamy kamieniami. Szczur musiałby być zapaśnikiem, by je podnieść.
Podjadanie się skończyło, ale kij ma zawsze dwa końce i za tą naszą samolubność
spadła na nas kara. Szczur, nie znajdując w kuchni nic konkretnego do jedzenia
zaczął odwiedzać nasz pokój i zajadać się... moją bielizną! Zboczeniec wygryzł
mi jednej nocy dziury w dwóch parach majtek, a następnej w moich najlepszych
bawełnianych skarpetkach do butów trekkingowych! Klnęłam oczywiście w duchu,
ale cóż miałam zrobić? Jak tak dalej pójdzie, to po kolejnych 4 miesiącach będę
chyba musiała chodzić nago. Nie chcąc więc tracić nowych elementów garderoby
postanowiliśmy jednak dokarmiać szczura... Codziennie wieczorem zostawiamy mu
jakiś okup w postaci jedzenia. Trochę ryżu, różyczkę kalafiora, ciasteczko i
wszystko co tam nam się w kuchni ostanie. Jedzenie czeka na szczura na specjalnym
talerzu zrobionym z liści. Co noc wszystko zjada, nawet co do okruszka, no i
skończyło się podjadanie ubrań! Zobaczymy na jak długo.
Jednak ostatnio
staliśmy się także właścicielami kolejnego zwierzaka - bezpańskiego kundelka,
który przez parę dni pałętał się po naszym Bakrang. Nigdy wcześniej się tutaj
nie pojawiał, aż ostatnio zaczęłam go widywać niekiedy w okolicach naszego domu
i budowy. Zawsze stał zlękniony, trzęsący się wręcz ze strachu i trzymał się na
uboczu. Chudy jak szkapa, szukał czegoś do jedzenia. Ale wszyscy mieszkańcy
rzucali w niego kamieniami, by raz na zawsze przegonić go z wioski. Nie chcą
tutaj obcego psa. Mają już dwa burki, które systematycznie wszyscy dokarmiają i
które pilnują wioski przed stadami małp.W Nepalu psom zazwyczaj nie okazuje się
czułości, nie głaszcze się ich, nie rozmawia z nimi, nie przytula. Nie są
najlepszymi przyjaciółmi ludzi, są po prostu zwierzętami, które czasami na coś
się przydają (tak jak z tymi małpami).
Nowy, tajemniczy
kundelek, nie dość, że był goniony przez mieszkańców, to jeszcze atakowały go
tutejsze psy. A on był tak chudy i wystraszony, że nawet nie miał siły się
bronić. Padał więc ofiarą i zyskiwał nowe ugryzienia i zadrapania.
Któregoś dnia
podstawiłam tutejszym psom pod pyski miskę z ryżem, który został nam z kolacji
poprzedniego wieczora. Ale one - najedzone do syta - najzwyczajnie pogardziły
jedzeniem. I wtedy tuż obok naszego domu pojawił się ten nowy kundelek, który
zapewne od dawna nie znał uczucia sytości. Więc zachęciłam go, by się zbliżył i
podstawiłam mu miskę. Łapczywie zaczął jeść, a gdy ja odwróciłam wzrok,
tutejsze psy, wściekłe, że ktoś obcy przebywa na ich terenie i jeszcze wyjada
to, co należy się im, po prostu się na niego rzuciły. Rozległ się przeraźliwy
pisk, a my z Maciejem popędziliśmy na ratunek, wyganiając agresorów i chroniąc
nieznajomego przybysza. Obrzydliwce, same nie chcą jeść, ale z nikim się nie
podzielą - pomyślałam. Długo musiałam namawiać nowego kundelka, aby znów się
zbliżył i już teraz ochraniałam go podczas jedzenia. Wylizywał miskę, aż uszy
mu się trzęsły. I od tej pory przez cały dzień wszędzie za nami chodził. Nawet
nie przewidzieliśmy, że po tej jednej misce jedzenia, którą go nakarmiliśmy,
może zostać przy nas na stałę.
Jeszcze kilka
razy musieliśmy go bronić przed innymi psami, a on z wdzięczności zaczął się do
nas coraz bardziej zbliżać i nawet w końcu dał się pogłaskać (widać, że był
bity przez ludzi, długo reagował ucieczką na każde podniesienie ręki).
Wieczorem jeszcze raz dostał jedzenie i umościł się na naszym ganku. W nocy
znalazł sobie bezpieczne miejsce do spania - na drewnianym łóżku tuż pod domem
i gdy rano wstaliśmy, on wciąż tam był i na nas czekał. Zupełnie nieświadomie
powiedziałam do niego "Zostałeś z nami, Filut?" i odtąd zyskał nawet
imię. Filut. A dokładnie Filut Filuterny :) Nasz pies rasy kundel o uroczych
oczach, jasnobrazowy kudłacz sięgający mi pod kolano. Wciąż chudy, wciąż po
przejściach, wciąż bojący się innych ludzi. Jest bardzo przyjacielski i
wszędzie chce być razem z nami. Drepta za nami na budowę, gdzie czeka aż
wrócimy do domu, drepta za mną do szkolnej sali, w której uczę dzieci
angielskiego, drepta za nami nawet do toalety.
Mieszkańcy
oczywiście patrzyli na nas ze zdziwieniem, gdy troszczyliśmy się o jakiegoś
wychudzonego, nieznanego psa. Ale nam po prostu było go szkoda. Jak tu takiego
wygłodzonego chuderlaka nie nakarmić? Nie planowaliśmy też przecież początkowo
go udomowić i zatrzymać. Dałam mu tylko miskę jedzenia, żeby się najadł, a on
postanowił z nami zostać. Jest pełen wdzięczności, jest uroczy i kochany. Stał
się naszym przyjacielem. I dzisiaj wszyscy już wiedzą, że nie mogą go z wioski
wyganiać :) Gdy tylko będziemy w mieście, musimy kupić jakiś preparat na pchły
dla Filuta. Dla niego i dla reszty tutejszych psów. Dobrze im to zrobić.
Nie wiem tylko
co z nim będzie, gdy w końcu w lutym, po wylewce sufitu, pojedziemy na dwa
tygodnie do Indii? Prakash obiecał, że będzie go karmić, ale czy Filut w
Bakrang zostanie? Czy nie będzie tęsknił i nie będzie nas szukał? No i on
wszędzie, dosłownie wszędzie za nami chodzi. Więc jak mamy go zatrzymać w
Bakrang, żeby nie wędrował z nami przez góry do głównej drogi? Przecież tam na
pewno się zgubi. A niskie jest prawdopodobieństwo, że spotka znów kogoś takiego
jak my, kto go nakarmi i obroni. Dla ludzi w Nepalu będzie zwykłym kundlem, jak
wiele innych, będą w niego rzucać kamienimi i przeganiać go z miejsca na
miejsce. A on przecież jest taki kochany!
Już teraz
martwię się, co z nim będzie w przyszłości. Do Indii jechać musimy, by nie
przekroczyć rocznego limitu na pobyt w Nepalu, a Filuta przecież ze sobą zabrać
nie możemy! Sytuacja nieco się skomplikowała, ale może uda się go zatrzymać w
Bakrang i mieszkańcy faktycznie będą się o niego troszczyć. Musimy coś
wymyśleć.
Czas w Bakrang oczywiście toczy sie swoim rytmem, a ja niekiedy biore udzial w tutejszych, codziennych zajeciach. Zawsze z moimi nepalskimi "Amami', ktore bardzo lubia ze mna przebywac. Zawsze lapie od nich jakies nowe nepalskie slowka, duzo sie smiejemy (szczegolnie, gdy probuje im cos wytlumaczyc za pomoca mowy ciala), a ostatnio nawet pieklam z nimi tradycyjne "Sel Roti", a wiec slodkie krazki wytwarzane z ryzu! Nepalczycy potrafia zrobic z ryzu doslownie wszystko! Ryzowa mase leje sie na rozgrzany olej reka, oczywiscie kilkukrotnie probowalam to robic i... wychodzilo mi wszystko, ale na pewno nie przypominalo to krazkow. Nie wiem, czy kiedys dojde w tym do wprawy :)
Ostatnio "Amy" postanowily takze ubrac mnie w tradycyjne sari. Bylo jak zwykle duzo smiechu. Wlasnie tak razem spedzamy czas! :)
I czasami, jakby na deser, jakby w nagrode po wytezonej pracy, takim oto widokiem Himalajow podczas zachodow slonca mozemy sie delektowac! Cos pieknego!
Dzisiaj (30.01) jestesmy w Kathmandu (stad ta koncowka tekstu bez polskich znakow - wybaczcie), mielismy tutaj kilka waznych zadan do wykonania, ale jutro juz wracamy do Bakrang! Budowa na nas czeka! I Filut, za ktorym juz tesknimy. Ponoc wciaz w Bakrang jest i nas wypatruje. Bardzo pomaga nam nasza sasiadka - Tulasa Ama - ktora otrzymala od nas ryz i obiecala karmic naszego malego przyjaciela. Mam nadzieje, ze ucieszy sie na nasz widok. Ale o tym wszystkim przeczytacie juz w kolejnym poscie :)
Pozdrawiamy Was
serdecznie!
Witajcie, widzę, że nie tylko wyspecjalizujecie się w nadzorze budowlanym, ale i edukacji i opiece nad zwierzętami. Brawo! Miło patrzeć, jak szkoła rośnie w oczach! Udanych wakacji w Indiach. Ostatnio skończyła mi się "tea masala" i stwierdziłam, że to znak, że trzeba pojechać na subkontynent. Przecież JUŻ ponad tydzień minął od powrotu z podróży, ha, ha!
OdpowiedzUsuńUściski! Iwona
aka "Itchy Feet" - czyli "Swędząca Stopa" :-)