Święta-nie-święta, czyli koniec grudnia w Nepalu
Po ślubie Ananty
jeszcze na trzy dni utknęliśmy w Gorkha, by rozeznać się w kosztach i jakości
drzwi oraz okien aluminiowych. Wciąż kalkulujemy nasze wydatki, myślami
wybiegamy w przyszłość i wszędzie szukamy oszczędności (o ile nie wiążą się one
z niższą jakością). Nawet jeśli mieszkańcy przekażą wystarczającą ilość drewna,
to wciąż musimy zapłacić za robociznę, wodoodporną sklejkę do wypełnienia ram,
wszystkie zawiasy, gwoździe i dodatki. A na koniec zakupić farbę i samodzielnie
drzwi i okna pomalować.
W Gorkha
odwiedziliśmy dwie firmy produkujące drzwi i okna z aluminium. Koszty są niemal
identyczne jak w przypadku okien i drzwi drewnianych, z tym, że nic już z nimi
nie musimy robić. Są wykończone, gotowe do użytku i firma na własną rękę
zamontuje je w szkole. Ich główna przewaga, to przede wszystkim szyby w oknach,
przez które do klas będzie wpadać dużo światła, a podczas zimy pomieszczenia
będą się szybko nagrzewać (w nepalskich szkołach tradycją jest wstawianie okien
drewnianych - z okiennicami, ale bez szyb. Aluminium i szkło chyba mało kto na
wioskach testował i niewielka jest tutaj na ten temat wiedza). Choć my w
szybach okiennych dostrzegamy wiele plusów, ani Prakash ani reszta nauczycieli tego
nie widzą. Uważają, że okna i drzwi drewniane są dużo silniejsze, a szyby
dzieci na pewno po miesiącu powybijają kamieniami (nie wiem dlaczego miałyby je
wybijać częściej niż dzieci w polskich szkołach). Nepalskie okna i drzwi z
drewna są dodatkowo niefunkcjonalne i nieładne. W tym drugim przypadku to
akurat problem mniejszej wagi, ale jeśli chodzi o brak funkcjonalności, to robi
się poważnie. Drewno pracuje i po czasie drzwi nie chcą się zamykać, a okna
otwierać! Aby je przesunąć trzeba użyć siły, a najlepiej kopnąć w nie kolanem,
zaciśniętą dłonią lub, w najgrszym przypadku, stopą. W Nepalu chyba jednak
nikomu to nie przeszkadza, bo wszyscy kurczowo upierają się przy cholernie
drogim drewnie.
W Gorkha długo
rozmawialiśmy z pracownikiem firmy aluminiowej. Dowiedzieliśmy się, iż wykonali
drzwi i okna do trzech sporej wielkości szkół i nawet otrzymaliśmy na nie
namiary, by móc sprawdzić jakość oraz ich działanie. I tak też postanowiliśmy
zrobić. Wybraliśmy szkołę zlokalizowaną najbliżej Gorkha i pojechaliśmy.
Gdy odnaleźliśmy
odpowiedni autobus do Ghairung niezwłocznie kupiliśmy bilety i o 7:45 już
wyruszaliśmy w drogę. I tu rozpoczyna się historia z cyklu "Takie rzeczy
mogą wydarzyć się tylko w Nepalu". Choć od Ghairung dzieliło nas zaledwie
25 kilometrów, podróż po wąskiej, krętej drodze, na której autobus
niebezpiecznie wyginał się nad każdą przepaścią, zajęła nam całe dwie godziny.
I to nic, że kierowca z autobusowym naganiaczem zapomnieli nam powiedzieć w
Ghairung, że dotarliśmy na miejsce i mamy wysiąść. Przypomniało im się dopiero
później, w związku z czym do Ghairung musieliśmy cofać się na pieszo. To jednak
tylko szczegół. Gdy w wiosce odnaleźliśmy pierwszych mieszkańców - pokazali nam
w oddali jakąś szkołę. Czy ma aluminiowe okna? Tego nikt nie wiedział. Wskazywali też palcem w drugą stonę, tam
ponoć również stoi szkoła.
Postanowiliśmy
zadzwonić do pracownika firmy, z którym rozmawialiśmy dzień wcześniej. Telefon
przekazaliśmy spotkanemu Nepalczykowi, by wytłumaczył mu, gdzie stoi szkoła.
Rozmowa trwała pięć minut. No to idziemy. Do szkoły wskazywanej palcem jako
pierwszej. Po drodze Nepalczyk przekazuje nas pod opiekę innego młodego
mężczyzny, który bardzo dobrze mówi po angielsku, a przez ponad połowę każdego
roku pracuje w Dubaju jako kierowca. Żona z córką czekają na niego w Nepalu, a
dzięki zarobionym za granicą pieniądzom wybudował rok temu duży, murowany dom w
swojej rodzinnej wiosce. Znacznie wyróżniający się na tle glinianych, wiejskich
domków.
Mężczyzna prowadzi nas w dół do szkoły, ale
aluminiowych okien z żadnej strony nie widzimy. Schodzą się różni ludzie,
dyskutują, gdzieś wydzwaniają i wspólnie kombinują, gdzie tu w Ghairungu może
być szkoła z aluminiowymi oknami? Ponownie dzwonimy do pracownika firmy
aluminiowej, by młody Nepalczyk mógł z nim porozwamiać. Jak się nagle okazało,
w firmie nikt nie wie, w jakiej dokładnie szkole wykonywali drzwi i okna...
wiedzą wylko, że w Ghairung. Olaboga! This is Nepal, jak to mówią Nepalczycy...
No nic.
Mieszkańcy wioski po długich pertraktacjach wspólnie coś wymyślili i młody
Nepalczyk prowadzi nas główną drogą w górę. Po 20 minutach docieramy na
miejsce. Co prawda odnaleźliśmy budynek z aluminiowymi oknami i drzwiami, ale
to nie szkoła, a aluminium na pewno nie zostało przygotowane przez firmę z
Gorkha. Trafiamy do Health Post wybudowanego przez chrześcijan.
Ktoś nawet
otwiera specjalnie dla nas budynek, przyglądamy się uważnie, sprawdzamy, ale o
jakości okien i drzwi lepiej nie mówić. Budynek został oddany miesiąc temu, a
już jedno okno się nie otwiera, drugie skrzypi, a drzwi się nie domykają. Jak
widać aluminiowe okna i drzwi nie są lepsze od drewnianych, a drewniane nie są
lepsze od aluminiowych. Jakość wszystkiego, absolutnie wszystkiego, jest po
prostu typowa dla Nepalu. Nepal quality. Mamy mętlik w głowie i wciąż nie wiemy
jaką decyzję ostatecznie podjąć w sprawie drzwi i okien.
Jak się
następnie okazało, powrotny autobus do Gorkha przyjeżdża dopiero o godzinie
17:00. Postanowiliśmy więc iść w kierunku miasta pieszo. Przez 17 kilometrów wędrówki
towarzyszyły nam wspaniałe, ośnieżone szczyty Himalajów. Przed samą Gorkhą
złapaliśmy autobus, a następnego dnia byliśmy już w Bakrang.
Pracownicy, gdy
tylko wrócili ze ślubu Ananty, na który również byli zaproszeni, zabrali się do
stawiania ściany z cegieł na dolnych wiązaniach. Z każdym dniem ściany pięły
się ku górze i było ich coraz więcej. Część pracowników wylewała także cementem
33 filary na wysokość ceglanej ściany. Wszystkie z nich zostały zalane pod
kątem prostym tylko dlatego, że to my byliśmy na miejscu. Od poniedziałku
(19.12) do piątku (23.12) kontrolowaliśmy pracowników i poprawialiśmy wszystkie
ich błędy. Wspólnie napinaliśmy filary, by nie wykrzywiały się na prawo i na
lewo. Krzywo zalany filar to niepotrzebne napięcia, równie niepotrzebnie
potęgowane podczas trzęsienia ziemi. Pracownicy niby to rozumieją, niby robią
jeden filar prosto, ale przy następnym już zapominają i jakby nie dostrzegają
krzywizn względem poziomu podłoża. Gdy syn naszego kontraktora przyjeżdżał do
Bakrang - po prostu obserwował pracowników, nie poprawiając przy tym ich
błędów. Może sam ich nie dostrzegał?
Nie podobało nam
się, iż w pewnym momencie, podczas wylewania filarów, pracownicy niemal
przestali używać wibratora, który doskonale miesza zaprawę i sprawia, iż
składniki się ze sobą łączą. Dalczego? Nasz kontraktor nie dostarczył na budowę
odpowiednich materiałów na porządne, proste, przylegające do siebie szalunki.
Pracownicy zbijali je więc ze starych desek, które średnio do siebie pasowały.
Gdy wrzucali już w tak skonstruowany filar zaprawę i wkładali wibrator, cała
zaprawa ze środka uciekała na zewnątrz. Wibratora nie chceli więc używać.
Wkładali go na pięć sekund i wyciągali. Efekt? Nie dość, że filar krzywy
(problem najmniejszy, bo wszystko będzie zasypane ziemią), to w dodatku po
zdjęciu szalunków u dołu filarów można było dostrzec drobne dziurki, świadczące
o niedokładnym wymiaszaniu zaprawy.
W piątek (23.12)
tym samym nasza cierpliwość znów się na moment skończyła. Choć osobiście bardzo
lubimy ludzi, którzy z nami pracują, to jednak nepalska jakość po prostu nam
się nie podoba. "Ona" nawet przez chwilę nie "leżała" obok
jakości europejskiej, a ludzie nie wiedzą tutaj jak robić, by robić lepiej. A
gdy my dajemy wskazówki, wszyscy po chwili i tak trzymają się swoich
standardów.
Maciej spotkał
więc na budowie Babu Rama, kontraktora, który przyjechał akurat w momencie
naszej najsilniejszej złości, i wyliczył mu wszystkie błędy oraz
niedociągnięcia. Zadał też absolutnie słuszne pytanie: Jak możemy zapłacić
komuś, kto mimo umowy nie dostarcza odpowiednich materiałów? Kto nie dba o
jakość? W odpowiedzi usłyszał, że w Nepalu nigdy nie używa się dobrych
szalunków do partii, które będą ukryte pod ziemią. Bo po co, skoro są
niewidoczne? I tutaj nikt o dziwo nie rozumie, że jeśli szalunki są złe, to nie
można używać wystarczająco długo miksera, a jak go nie można wystarczają długo
używać, to filar nie jest wystarczająco mocny. I jak im to wytłumaczyć, ja się
pytam?
Nasz kontraktor
wpadł w szał, a Maciej wrócił do domu. Po godzinie dojechał Ananta i wtedy już
wspólnie poszliśmy na budowę. Ananta rzucał się do Macieja, Maciej do Ananty, a
ja próbowałam wszystkich opanować, apelując: "Nie walczcie ze sobą jak
zwierzęta, porozmawiajmy jak ludzie". I udało się. Rozpoczęliśmy rozmowę.
Nerwową, niemiłą, ale jednak ROZMOWĘ. Kontraktor wstrzymał działania
pracowników i wszystkie popełnione błędy zrzucił na inżyniera...bo ponoć nasz
inżynier nie daje żadnych wkazówek pracownikom (no jak to nie daje, skoro nie
raz sama byłam przy tym obecna i sama go o to prosiłam?). Zapytałam więc, czy
to, że nie dostarczyli odpowiednich szalunków pracownikom też zgonią na
inżyniera? Oczywiście nie otrzymałam odpowiedzi.
Na ponowny nasz
zarzut o niskiej jakości, popełnianych błędach i braku kontroli usłyszeliśmy:
"This is Nepal". To jest najlepsza jakość jaką możecie dostać, tutaj
tak się pracuje i inaczej się nie da, czyli trochę jakby "Nie rządźcie się
w naszym kraju". I naprawdę już
nie wiem, jak mam to skomentować i jak to sobie wytłumaczyć. Właśnie daltego
Nepal wygląda tak, jak wygląda i tak słabo się rozwija. Mówię zatem wszystkim
zebranym (a pojawił się nawet sam dyrektor, nauczyciele i mieszkańcy wioski -
tak wielkie zamieszanie wywołaliśmy naszą niesubordynacją), że ludzie którzy
przyjeżdzają tutaj z pomocą, nie robią przecież niczego wbrew Nepalczykom. Nie
przyjeżdżają po to, by zepchnąć ich w dół, ale żeby podać im rękę i pomóc nieco
wdrapać się do góry, na stabilny ląd, na którym już sami sobie poradzą. A
Nepalczycy wciąż usilnie upierają się przy swoim, nawet kiedy to, co
"ich" jest niedobre, nieodpowiednie, niezbyt silne, niewytrzymałe,
opatrzone błędami. To tak, jak z ziemią i błotem, które nieustannie spływały na
świeżą zaprawę betonową na naszej budowie. Tłumaczyliśmy kilkanaście razy: gdy
ziemia dostaje się do świeżego cementu znacznie go osłabia. Kilkanaście razy
też prosiliśmy: dbajcie o pożądek miejsca pracy, błoto nie może wszędzie
zalegać, bo szkodzi budowie. Ale nie. Nepalczycy twierdzili, że ziemia i błoto
niczemu nie szkodzą. Ich dziadkowie budowali w brudzie, ich ojcowie budowali w
brudzie i oni też w brudzie będą budować. Tak było i tak już zostanie, tak
przecież jest dobrze. Według tej filozofi to my się niepotrzebnie czepiamy, i
to my niepotrzebnie zakłócamy spokój wyszukując jakieś mało istotne błędy w
ponoć najsilniejszym budynku tego pokroju w Nepalu. O rany, ile my się w
kwestii tej ziemi i błota tutaj nawojowaliśmy swojego czasu!
W piątek z
kontraktorami rozstaliśmy się raczej w nieco wojennych nastrojach. W sobotę do
Bakrang przyjechał nasz inżynier i gdy niemal cała Polska przygotowywała się do
wigilii, my rozwiewaliśmy w obecności inżyniera wszystkie nasze wątpliwości i
dylematy. Żadne wskazane przez nas błędy inżyniera wcale wielce nie zdziwiły.
On też wychodzi z założenia, że drobne pomyłki w Nepalu są standardem.
Zapytałam więc wprost, czy mamy ze wszystkim rację? "Macie. Oczywiście, że
macie. Ale kontraktor też ma rację" (logiko, gdzie jesteś? Nie opuszczaj
mnie proszę! - krzyczałam w myślach). "W Nepalu swojej jakości nie
wprowadzicie, a przynajmniej nie w 100 procentach" - dodał inżynier.
Ostatecznie
oczywiście zakopaliśmy topór wojenny. Kontraktor obiecał, że lada moment na
pewno dostarczy odpowiednie szalunki, bo wszystko, co wykonają od teraz
pracownicy będzie widoczne gołym okiem, a błędów nie uda się ukryć pod ziemią.
Ustaliliśmy szczegóły kolejnych działań, pracownicy zabrali się do dalszego ukladania ściany z cegieł i zakopywania przestrzeni ziemią i znów wszyscy zaczęli się uśmiechać.
A ja... ja po
prostu nienawidzę tych wszystkich kłótni i zwyczajnie nie mam już na nie siły
(przy czym założe się, że ta na pewno nie była ostatnia). W kłótniach swego
rodzaju mistrzem jest Maciej. Nigdy nie brak mu na nie sił i to on jest w
naszym duecie ich przodownikiem (przynajmniej w większości przypadków, bo mi
też od czasu do czasu strzelają przecież nerwy niczym zbyt mocno nadmuchany
balon). Ja, z moim spokojnym i ugodowym charakterem, nie odnajduję się w tych
wszystkich uniesieniach i porywach złości. Jestem zwolennikiem rozmowy a nie krzyku.
I za każdym razem wchodzę w rolę mediatora, uspokajając wszystkich dookoła i
naprowadzając ich na normalną, jakże ludzką ścieżkę rozmowy. I staram się
trzymać to wszystko w przysłowiowej "kupie", żeby do maja 2017 roku
szkoła wreszcie powstała.
Nieustannie
zastanawiam się więc, w sposób najbardziej racjonalny z racjonalnych, co możemy
z tym wszystkim zrobić, jak rozwiązać problemy, a w zasadzie problem. Bo
problem jest zawsze tylko jeden - nepalska jakość, która według naszych
standardów jest po prostu niska, a Nepalczykom chcemy dać szkołę silną,
idealną, na 100 albo i 200 lat. Więc trudno nam, europejczykom nauczonym dążyć
do perfekcyjności, pogodzić się z wszelkimi niedociągnięciami, mimo że każdy
usilnie przekonuje nas o normalności tego zjawiska. Ale to efekt zderzenia
kultur. Też przecież zupełnie normalny.
Zastanawiam się
zatem dalej, co zrobić z nepalską jakością, jak ją przemienić, ujażmić,
wywrócić w jakiś magiczny sposób do góry nogami. Ale magicznego sposobu nie ma.
I nawet gdybyśmy zmienili ekipę, to wraz z nową ekipą pozostanie stary problem.
Bo tak tutaj jest i my sami tego nie przeskoczymy (musielibyśmy chyba
sprowadzić z Polski zarówno inżyniera, jak i pracowników). Tak jak dla nas
nepalskie standardy są obce, tak dla nepalczyków równie obce są nasze
standardy. I ja to wszystko rozumiem, i ja to wszystko szanuję. Ale moja
zachodnia mentalność, wynikająca z wychowania w zachodniej kulturze, każe mi
szukać kompromisów. Musimy połączyć jakość nepalską z tą naszą polska.
Przemycić tej naszej jakości jak najwięcej się tylko da. Bo dopóki szkoła
będzie silna i przetrwa kolejne trzęsienia ziemi, lepiej budować tak niż wcale.
I tak, gdy
wszystko w Bakrang wróciło do normy, zupełnie niespodziewanie rozpoczęły się
święta, których tutaj ani nie widać ani nie słychać. W wigilię po raz pierwszy,
choć w wersji ubogiej, ugotowałam ryż z nepalskim dhalem z soczewicy (wyszło
naprawdę nieźle jak na debiut). Wieść, że Sylwia gotuje Dhal Bath szybko
rozniosła się po wiosce i do naszego domku zawitały cztery nasze sąsiadki,
przyglądając się uważnie co tam wyczyniam. Niestety nie zasiadły z nami do
kolacji, bo same w swoich chatkach uprzednio jadły już ryż, ale z
zaciekawieniem przyglądały się naszej konsumpcji i spędziły z nami cały
wieczór.
I choć jest już
po świętach - życzymy Wam wszystkiego, co dobre! Nie tylko teraz, ale przez
całe życie. Nie zapominajcie o realizacji swoich pragnień, dażeniu do nich,
okazywanej sobie wzajemnie dobroci, radości i szczerym uśmiechu :)
W trakcie świąt
pracownicy zakończyli zasypywanie fundamentów ziemią i we wtorek (27.12)
rozpoczęli przygotowywanie wiązań górnych. Przez ostatnie półtorej miesiąca
mieliśmy w Bakrang olbrzymie doły, a teraz znów cieszymy oczy płaską , równą
przestrzenią. Oczywiście kontraktor ma już siedmiodniowe opóźnienie (poziom
zero szkoły miał zostać ukończony 20 grudnia) i potrzebuje jeszcze około 9 dni,
ale to nic. I tak się cieszymy. Symbolicznie, wraz z dyrektorem w fundamentach
zakopaliśmy także pojemnik, którego zawartość kolekcjonowaliśmy przez ostatnie
kilka tygodni. W środku znalazły się nepalskie i polskie gazety, ulotki
dotyczące naszego projektu, opis działań w Bakrang-6, zdjęcia z wielu ważnych
dla nas momentów w Nepalu, listy nepalskich dzieci na temat ich marzeń i
pragnień, polskie i nepalskie pieniądze, pocztówki z Polski i wiele innych.
Może w przyszłości, za sto lub dwieście lat ktoś znów będzie tutaj coś budował
i znajdzie nasz pojemnik :)
Jeszcze na
koniec trochę nowinek z życia Bakrang-6, a więc także z naszego życia :) Jako
"dherei sundar Nani", a więc "cudowna córka" stałam się
ulubienicą wszystkich kobiet z wioski. Niemal codziennie przychodzą do nas na
plotki, albo wciągają mnie na swoje gliniane tarasy, by ze mną porozmawiać.
Znam już kilkadziesiąt słów po nepalsku, więc całkiem nieźle zaczynamy się
dogadywać. Przynajmniej w kwestii jedzenia, wody, pogody, kóz i bawołów :) Gdy
tylko idę sama przez wioskę, trudno mi na czas dotrzeć do celu, bo co kawałek
któraś z sąsiadek mnie zatrzymuje. We włosy wplatają mi czerwone sznurki, a na
rękach zakładają nepalskie bransoletki. Do wszystkich z nich mówię
"Ama", a więc "mama", a one za każdym razem się cieszą.
Częstują nas ugotowanymi przez siebie warzywkami, a ostatnio na zmianę chcą
mnie karmić ryżem. Wszystkie Amy są naprawdę wspaniałe, do tego zawsze
uśmiechnięte i wesołe. Zresztą jak każdy człowiek w Nepalu. Z tymi ludźmi
naprawdę warto spędzać czas! Czujemy się już tutaj jak w domu. Nie wspominając
o tym, że w Bakrang mam szczególne względy :)
Do tego, po
długiej przerwie, wróciliśmy wreszcie do jogi! Mieszkańcy udostepnili nam w tym
celu "dom wspólny", który został postawiony kilka miesięcy temu (trzy
murowane pokoiki - a drewniane okna i
drzwi oczywiście już się nie otwierają i nie domykają). Codziennie na półtorej
godziny udajemy się zatem na praktykę jogi. Co za ulga!
Korzystając z
okazji już dzisiaj chcemy Wam życzyć wszystkiego najlepszego w nadchodzącym
Nowym Roku! Trzymajcie się ciepło!
Specjalne
pozdrowienia przesyłam również dla mojego Błażeja! Już nie mogę doczekać się,
gdy usłyszę jak pieknie grasz na pianinie :) Teknię za Wami dzieciaki i ślę Wam
całusy z Nepalu!
Komentarze
Publikowanie komentarza