Nepalska tradycja. Nepalskie odmienności, różnice i niuanse.
Uwierzcie lub nie, ale grudzień zastał nas w Nepalu
zupełnie niespodziewanie, o czym przekonałam się przypadkiem, wypisując datę na
czeku dla szefa firmy z materiałami budowlanymi. 1.12 udaliśmy się bowiem do
Gorkha, by zapewnić pracownikom w Bakrang nieprzerwaną dostawę materiałów.
Szybko uśmiechnęłam się w duchu... środek dnia, 26 stopni. Promienie słońca
lekko drażnią skórę, na czole pojawiają sie kropelki potu, a kalendarz usilnie
przekonuje mnie, że to już grudzień!
Czas w Bakrang ucieka bardzo szybko. Zupełnie tak,
jakby każdy tydzień składał się tylko z trzech dni. Najpierw jest poniedziałek,
następnie czwartek, a na samym końcu już tylko niedziela. I tak tydzień za
tygodniem - na budowie ciągle coś się dzieje.
Zanim jeszcze rozpoczęliśmy powrotną wędrówkę do
Bakrang odwiedziliśmy Harrego i zabraliśmy ze sobą jego syna. Chłopak dzielnie
maszerował z nami do Bakrang, gdzie pod naszą opieką spędził dwa fascynujące
dni.
Jeszcze podczas poprzedniego pobytu w Nepalu razem z
Maciejem zamarzyliśmy, by podczas budowy szkoły zasadzić nasze własne drzewo
bananowe. W piątek z samego rana udało nam się to marzenie spełnić! Prakash
przyszedł do naszego domku z małym bananowcem w dłoni i wsadził go w ziemię.
Maciej czuł się jednak lekko zawiedziony - chciał przecież zasadzić bananowca własnoręcznie.
Nim zdążyliśmy się zorientować... Prakash niósł już na swoim ramieniu kolejne
drzewo bananowe. Tym razem całkiem pokaźnej wielkości. Zasadziliśmy je razem z
Maciejem i od tej pory każdego dnia troszczymy się o nasze bananowce. Do
czerwca owoców się raczej nie doczekamy, ale mamy nadzieję, że do tego czasu
przynajmniej urosną duże i zdrowe, a owoce zbiorą i ze smakiem zjedzą nasi sąsiedzi
:)
Tego samego dnia, wczesnym popołudniem, wraz z
wszystkimi uczniami szkoły oraz większością mieszkańców udaliśmy się do
Bakrang-5, gdzie odbyła się duża impreza wszystkich Bakrangów, na którą zeszły
się setki gości. Dzieci w szkolnych mundurkach, a panie w tradycyjnych, czerwonych
strojach.
W Nepalu większą część wszelkiego rodzaju imprez i celebracji zajmują
przemowy. Każdy jest tutaj ważny i każdy ma coś do powiedzenia. Chyba wystarczy
powiedzieć, że samo przedstawienie i przywitanie ważnych osobistości zajmuje
około 1,5 godziny. Wszyscy się nudzą (chociaż nie wiem czy to słowo w Nepalu ma
sens, wszyscy bowiem przywykli do nic-nie-robienia), ziewają (szczególnie
dzieci), każdy czeka na ciąg dalszy, ale przemówienia nie mają końca. W to
wszystko przy każdej możliwej okazji wplatana jest polityka. Po 3 godzinach
wreszcie pojawiają się śpiewy i tańce, przy których wszyscy świetnie się bawią!
Ale nikt się nie dziwi, kiedy... pomiędzy wszystkimi występami pojawiają się
kolejne przemówienia.
Kultura Nepalu to kultura nieustannych spotkań,
dyskusji i przemówień, z których niewiele wynika. I nie ma w tym nic złego,
dopóki dyskusje nie dotyczą kwestii ważnych i istotnych. Mieszkańcy Bakrang
przez trzy dni spotykali się w sprawie drewna na okna i drzwi do nowej szkoły.
Nasze fundusze wciąż są niewystarczające i wciąż je zbieramy. Ponad rok temu
mieszkańcy obiecali, że przekażą drewno na szkołę dla swoich dzieci (drewno w
Nepalu jest ekstremalnie drogie). Dyskutowali więc na ten temat przez ostatnie
trzy dni. Niemal od rana do wieczora. Kolejno każdy stawał na środku sali i
zabierł głos. Tłumaczył coś mocno gestykulując rękoma. A po trzech dnia...
mieszkańcy wciąż nie doszli do żadnych ustaleń. Nie raz obserwowaliśmy już
schemat tego typu spotkań. Decyzja została podjęt ostatecznie jeszcze kilka dni
później. Większość mieszkańców wyraziła chęć przekazania po jednej belce
gotowego, suchego drewna. Informacja ta bardzo nas ucieszyła! Do tej pory
wioska zebrała już 19 takich belek. Zbiórka wciąż będzie jednak trwać, ponieważ
w naszej potężnej szkole musimy zamontować 33 okna i 17 podwójnie otwieranych
drzwi.
Reasumując - powinniśmy cieszyć się, że w Polsce
czasy długich dyskusji mamy już za sobą. Zasada "mniej dyskusji - więcej
pracy" to zasada efektywności. Mieszkańcom Nepalu wiele czasu po prostu
bezefektywnie gdzieś ucieka. Inna sprawa - tutaj nikomu się nie śpieszy (nie
licząc nas oczywiście). Tutaj nie myśli się szczególnie o przyszłości, ani
przyszłości się nie przewiduje. Żyje się dniem dzisiejszym i rozwiązuje się wyłącznie
dzisiejsze problemy. Myślenie do przodu i zapobieganie przyszłym problemom to
raczej abstrakcja. Jak często mawiają Nepalczycy "Przeszłość już minęła -
nie jest zmartwieniem, przyszłość jest ciemna i niewiadoma - nie jest
zmartwieniem, tylko teraźniejszość się liczy" :) W związku z tym na
budowie od czasu do czasu borykamy się z nagłymi problemami, o których nasi
wykonawcy po prostu za wczasu nie pomyśleli. Ale jak dotąd wciąż dajemy sobie z
nimi radę.
W sobotę odprowadziliśmy naszego młodego przyjaciela
- syna Harrego - do domu i sami prędko wróciliśmy na budowę, na której upłynęła
nam także cała niedziela. W poniedziałek do Bakrang zawitał za to stolarz
(jeden z pracowników naszego wykonawcy, który, przypomnijmy, ma własną, małą
stolarnię). Wykonawca - Babu Ram - zaproponował nam także wykonanie całej
stolarki okienno-drzwiowej do szkoły z drewna przekazanego przez mieszkańców. Długo
dyskutowaliśmy zatem z Babu Ramem, stolarzem i Prakashem na temat cen
poszczególnych elementów. Otrzymaliśmy gotową propozycję, jednak nie podjęliśmy
decyzji. Chcemy najpierw odwiedzić trzy stolarnie, które znajdują się w Gorkha
i porównać ceny.
Z Babu Ramem rozmawiamy również na temat kontroli
pracowników. Zarówno wykonawca, jak i jego syn - Ananta - w ostatnich dniach
rzadko pojawiają się w Bakrang. Wspólnie przygotowują ceremonię ślubną Ananty i
jego narzeczonej, która ma się odbyć już w kolejnym tygodniu. A skoro szefów
nie ma na miejscu, to pracownicy pracują trzy razy wolniej. To chyba odwieczny
problem, który występuje we wszystkich krajach i prawie we wszystkich firmach.
Nasz wykonawca ma zapanować nad sytuacją, a pracownicy tymczasem przygotowują
wiązania z prętów metalowych pomiędzy filarami, co akurat idzie im bardzo
szybko. Nieustannie musimy jednak kontrolować efekty ich pracy, gdyż mają
tendencje do pozostawiania zbyt dużych odstępów między łączeniami.
We wtorek (06.12) i środę wciąż pozostajemy na
budowie (wylany cement potrzebuje nieustannego podlewania wodą).
We wtorek moja chrześnica Agatka ma także urodziny!
Wszystkiego najlepszego szkrabie!
W czwartek udajemy się do Gorkha z zamiarem
pozostania tam na noc, o czym wszystkich informujemy. W Gorkha chcemy jak
najszybciej rozeznać się w cenach za wykonanie drzwi i okien, o co usilnie od
dwóch dni prosi nas również Prakash. Od decyji, którą podejmiemy zależy bowiem
ulokowanie zebranego dotychczas drewna. Przewieźć na teren budowy w Bakrang czy
dostarczyć do jednej ze stolarni w Gorkha?
Tak jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. W
czwartek docieramy do Gorkha i rozpoczynamy wycieczkę po stolarniach. Myśleliśmy,
że będzie to kwestia raczej łatwa, szybka i bezproblemowa. Jednak zupełnie
wyleciało nam z głowy, że w Nepalu nawet najłatwiejsze kwestie bywają dziwnie
skomplikowane. W pierwszej stolarni nie zastajemy szefa. Są tylko pracownicy,
którzy nie znają cen. Rozmawiają między sobą, po czym proszą nas, abyśmy
przyszli nazajutrz o tej samej godzinie. Wtedy będziemy mogli porozmawiać z
szefem. W drugiej stolarni nie ma nikogo. Ani szefa, ani pracowników. Na uboczu
siedzą tylko panie, które piją herbatę i śmieją się z nas, gdy o coś pytamy. W
trzeciej stolarni sytuacja identyczna jak w tej pierwszej. Są pracownicy, ale
szefa brak. I jak tu się czegoś dowiedzieć? Dzień w Gorkha zleciał nam szybko,
ale nie załatwiliśmy w zasadzie nic.
Nie poddajemy się i w piątek (09.12) dalej
kontynuujemy nasz wywiad. Zgodnie z umową docieramy ponownie do pierwszej
stolarni, ale szefa jak nie było, tak go nie ma. A pracownicy każą nam teraz
przyjść w... poniedziałek. I nikt się nie przejmuje tym, że być może właśnie
pieniądze przelatują firmie koło nosa.
Idziemy zatem do drugiej stolarni. Tutaj szefa także
nie ma. Ktoś jednak ostatecznie odnajduje jego numer, dzwoni i przekazuje, że będziemy
na niego czekać. W tym czasie odwiedzamy trzecią stolarnię, ale szefa oczywiście
nie zastajemy. W akcie desperacji zostawiamy mu na biurku kartkę z wymiarami
naszych okien i drzwi, by mógł ewentualnie wstępnie je wycenić, zanim ponownie
tutaj wrócimy. Ostatecznie, jakby na pocieszenie, udaje nam się spotkać z
szefem drugiej stolarni i otrzymujemy od niego wstępną wycenę, na podstawie
której możemy rozpoczać pierwsze negocjacje z naszym wykonawcą. W Gorkha przy
okazji zlecamy kolejną dostawę materiałów i do Bakrang docieramy w piątek późnym
wieczorem.
W Bakrang nie było nas zaledwie dwa dni. I choć
pozostawaliśmy w stałym kontakcie telefonicznym z wykonawcą i Prakashem, nie
otrzymaliśmy żadnej informacji, iż pod naszą nieobecność pracownicy zaczęli
zalewać zaprawą wiązania między filarami. W Nepalu nieustannie nas to zachwyca
- ludzie zapominają informować się o kwestiach ważnych z punktu widzenia danej
sytuacji. Dla Nepalczyków informacja o wylewaniu wiązań po prostu nie wydawała
się nadzwyczaj istotna. I może wcale by taka nie była, gdyby tylko pracownicy
podczas wylewania nie popełnili błędów.
Jak się okazało, w tym czasie nie był obecny także
wykonawca, który w tak ważnym momencie miał instruować pracowników. Na budowę
nie dotarł, bo był zajęty przygotowywaniem ślubu swojego syna. Pracownicy
wylewali więc sami. No i rozpoczęła się, dawno nieobecna, nerwowa karuzela. A w
niej my - jako główni pasażerowie. I tak kręciła się szaleńczo przez kolejne
dwa dni...
W sobotę (10.12) do Bakrang przyjechał inżynier, z
którym wspólnie z rana udaliśmy się na teren budowy. Po naszej dwudniowej
nieobecności doznaliśmy szoku, który na kilka minut odebrał nam mowę.
Pracownicy wylali pierwsze wiązanie na długości szkoły. Patrzę z prawej strony
- jakby krzywo. Patrzę więc z lewej strony - wciąż jakby krzywy. Choć krzywizny
nam się nie podobają, najważniejsze jest, aby wszystkie pręty były zalane. I to
akurat w zasadzie się zgadza. Tylko gdzieniegdzie, dla pewności, będzie trzeba
dołożyć trochę zaprawy. Skąd przy wylewaniu wzięły się krzywizny? Pracownicy układając
szalunki nie wpadli na pomysł, by je poprzycinać, gdy okazują się być zbyt długie.
Stwierdzili, że powkładają je jeden w drugi. Stąd po zalaniu na wiązaniach
widniały jakieś dziwne wypustki i zagłębienia.
Wszystko byłoby wciąż dobrze, gdyby wiązania po
zalaniu miały odpowiednią wielkość, a więc 9 inch'y (tak, tak, tutaj wszystko
mierzy się w feet'ach). Ale właśnie w miejscach, w których pracownicy wkładali
szalunki jeden w drugi, inch'y było 8 albo 7. Bo wymiar sprawdzali przy
filarze, ale nie pomyśleli już, że gdy jedna płyta wchodzi w drugą, to właśnie
w tym miejscu wymiar się zmniejsza. Złość ogarnęła nas nieziemska! Oczywiście
inżynier nas uspokajał, że to tylko drobne błędy, którym można zaradzić. Że to
najsilniejszy budynek jaki widział, bo nikt nie buduje tego typu budynków na
bazie filarów z prętów 20mm, a my tak. Oczywiście rozumiemy - ale jak już
budujemy szkołę, to na sto procent! Chcemy, by wszystko było zrobione
poprawnie, wręcz idealnie (choć w Nepalu chyba nic nie bywa wykonane idealnie -
to znane przez wszystkich, prześmiewcze powiedzenie, zresztą prawdziwe,
"Nepali quality").
Zdenerwowani wydzwaniamy zatem do Babu Rama i
Ananty. Oświadczamy, że jeśli będą tak budować, to wstrzymamy prace i żądamy,
by natychmiast pojawili się na miejscu. Początkowo nie są chętni na
natychmiastowy przyjazd, bo przecież przygotowują ślub, ale ostatecznie do nas
docierają. Zgadzają się z nami i za wszystko przepraszają. Instruują
pracowników, jak mają wykonywać swoją pracę. Przez najbliższe trzy dni wykonacy
nie będą w Bakrang, ale obiecują, że po ślubie znów będą tutaj codziennie.
Pracownicy mieli ponoć pracować już bezbłędnie. Gdy
jednak w niedzielę widzę, jak po dwóch godzinach od zalania wiązań zdejmują z
nich szalunki... wybucham! Cement jest przecież jeszcze zbyt świeży. Dzwonię do
Ananty i mówię, że to skandal. Na miejscu niemal natychmiast pojawia się
Prakash, dyrektor i kilku innych nauczycieli. I żaden z nich nie rozumie moich
pretensji. Przecież cement stwardnieje także bez szalunków - mówią - a
pracownicy muszą je szybciej zdejmować, żeby zalewać kolejne wiązania. Nie
pojmują, że świeży cement bez szalunków jest podatny na uszkodzenia, że miesza
się z ziemią. Że, choć tego nie widzą, rozlewa się na prawo i na lewo i traci
swoją formę. A co najgorsze, pracownicy, choć nie robią tego specjalnie,
odciskają na świeżym betonie swoje stopy i uszkadzają go potykając się lub
uderzając o niego różnego rozdzaju sprzętem.
Słyszę wtedy od jednego z
nauczycieli, że nie jestem inżynierem i że nie powinnam się wypowiadać na ten
temat. Tego już za wiele, moja cierpliwość właśnie się skończyła. Mówię zatem, że
inżynierem nie jestem i być nie chcę. Ale nie jestem też głupia i na ten temat
wiem prawdopodobnie więcej niż wszyscy oni razem wzięci. Oczywiście inżynier
szybko rozstrzyga ten spór, oświadczając, że szalunki można zdejmować dopiero
po 24 godzinach. Ja zostaję przeproszona, ale wciąż rozmawiam z zebraną społecznością.
Przecież nie jesteśmy przeciwko nim, troszczymy się
o to, by szkoła była silna i wytrzymała. Chcemy pokazać im, co mogą robić, aby
ich budowle były jeszcze mocniejsze. A oni wciąż trzymają się swoich (niezbyt
dobrej jakości) standardów. Bo tak robiło się u nich od dziesiątek lat.
Najgorsze, że w tym wszystkim nie dostrzegają błędów, po czym nie do końca
wspierają nas, gdy my je dostrzegamy. Dalczego? Bo to zakłóca ich spokojny,
zrównoważony rytm życia. Godzą się naprawdę na wiele, bo nie lubią problemów i
nie lubią zawirowań. Nie przewidują przy tym jednak późniejszych tego
konsekwencji. A my... my nie chcemy, by szkoła zawaliła się przy pierwszym trzęsieniu
ziemi. Oni oczywiści też tego nie chcą. Ale nie myślą przyszłościowo.
Nasi pracownicy to naprawdę wspaniali ludzie, z
którymi lubimy współpracować. Potrzebują jednak osoby, która będzie
systematycznie wskazywać im, co i w jaki sposób mają robić. I to nie jest tak, że
tylko oni popełniają błędy. W Nepalu zauważyć można ogólny brak dbałości o
szczegóły i jakość. A do tego ogólne niedbalstwo - naprawdę wielu sferach życia.
Przynajmniej w naszym rozumieniu.
W niedzielę wieczorem do Bakrang przyjeżdżają nasi
zmartwieni wykonawcy i przeprowadzają poważną rozmowę z pracownikami. "Jak
możecie tak szybko zdejmować szalunki? Przecież nigdy nie mówiłem wam, że macie
pracować szybko. Macie pracować dobrze i dokładnie" - słyszymy z rozmowy.
Sytuacja w końcu się wyjaśnia i uspokaja. W
poniedziałek to my całkowicie nadzorujemy pracowników, którzy tego dnia kończą
wylewanie wszystkich wiązań i zasypują ziemią część przestrzeni między wiązaniami.
Tym razem wszystko jest wykonane prosto i bardzo dobrze. Do Bakrang docierają
też pierwsze cegły, które ostatnio zakupiliśmy. Udało nam się znaleźć wytwórnię,
która produkuje cegły naprawdę dobrej jakości. Silne i wytrzymałe, podobne do
tych polskich.
A we wtorek udajemy się do Gorkha na ślub Ananty, na
który zostaliśmy kilkukrotnie zaproszeni. Śmiejemy się czesto, że odkąd
podpisaliśmy umowę, podczas budowy szkoły płyniemy teraz na ten samej łodzi :)
Pracownicy też zostali zaproszeni, więc w Bakrang prace na moment zostają
wstrzymane.
Hinduistyczna ceremonia ślubna jest bardzo odmienna
od tej, do której przywykliśmy w naszej kulturze. Najpierw wraz z wszystkimi gośćmi
spotkaliśmy się w domu Pana Młodego, który wraz ze swoją liczną rodziną szykował
się do ceremonii. Wszyscy zakładali odświętne, wielobarwne stroje, a panie
ozdabiały swoje twarze makijażem. Póżniej nastąpiło ceremonialne wyprowadzenie
Pana Młodego z domu, namaszczanie gości tikką i przejazd do Khaireni, gdzie
znajduje się ważna świątynia (Pan Młody z rodziną jechał w wypożyczonym
samochodzie, a goście w wypożyczonym autobusie). Na miejscu czeka już Pani Młoda
w pięknym, czerwonym stroju, która jest prowadzona do Pana Młodego.
Hinduistyczny duchowny odmawia modlitwy, a narzeczeni zakładają sobie pierścionki,
naszyjniki i wielkie, zielone łańcuchy (przygotowane jakby z trawy bądź
zielonych części roślin), przez które wyglądają teraz nieco pierwotnie, wręcz
plemiennie, niczym ludzie lasu. Rozlegają się oklaski i odtąd narzeczeni stają
się małżeństwem.
Zasiadają na krzesłach, panie walczą o buty Pana Młodego
(które potem będzie musiał od nich wykupić). Goście składają życzenia Parze Młodej,
wręczają pieniądze w kopertach, na ich dłonie i stopy leją wodę, którą potem
sami się namaszczają i piją ją w niewielkich ilościach. Następnie wszyscy
zostają zaproszeni na Dal Bath do miejsca tuż obok, dość obskórnego, niezbyt
czystego i bez stołów. Potem jeszcze sesje zdjęciowe, kilkukrotne obchodzenie świątyni
i składanie darów. Na koniec wszyscy wracają do domu Pana Młodego. Co ciekawe,
według kultury hinduistycznej w ceremonii zaślubin nie uczestniczą matki Pary Młodej.
W tym czasie zostają w domu, sprowadzają kobiety z okolicy i urządzają tańce.
Gdy wszyscy docierają na miejsce odbywa się rytualne wprowadzenie Pary Młodej
do domu Pana Młodego (za które Pan Młody musi zapłacić paniom tarasującym wejście).
Gdy za małżeństwem zamykają się drzwi - impreza dobiega końca. A ja wciąż się
zastanawiam, kto wymyślił tradycję, aby matki nie uczestniczyły w ceremonii zaślubin
swoich dzieci? To mogli być tylko mężczyźni.
Choć ślub w Nepalu to naprawdę ładny obrazek -
wszyscy sprawiają wrażenie zupełnie nieprzygotowanych. Czas nie jest ustalony,
w związku z czym goście nieustannie na coś czekają, a w trakcie ceremonii
wszyscy przekrzykują się, co Para Młoda powinna aktualnie robić. Zupełnie tak,
jakby był to pierwszy ślub w historii Nepalu i nikt nie pamięta jeszcze kolejności
rytuałów. I nie ma tej radości, która obecna jest na polskich ślubach. Tutaj
wszyscy są poważni, na czele z Panią Młodą, która wymusza uśmiech tylko, gdy
ktoś ją o to poprosi. No i płacze od czasu do czasu, bo od teraz musi zostawić
swój dom rodzinny. Nie ma tańców, śmiechów i ogólnej atmosfery zabawy.
W środę odbył się drugi dzień zaślubin. Coś w
rodzaju naszych poprawin. Para Młoda zatrudniła kucharzy i zaprosiła około 300
osób - rodzinę, przyjaciół, znajomych, ludzi z okolicy - na Dal Bath. W przeciągu
kilku godzin ludzie schodzili się więc i ustawiali w linii, czekając na
jedzenie, a Para Młoda symbolicznie nakładała wszystkim posiłek na talerze. Co
ciekawe, nikt świeżo upieczonemu małżeństwu nawet nie składał życzeń. Ludzie
otrzymywali swoje posiłki, zjadali je i wracali do domów.
Z informacji okołoprojektowych dodam jeszcze, że
zaczęłam uczyć się języka nepalskiego. To język trudny, skomplikowany, z całkowicie
odmiennym alfabetem. Prakash daje mi prywatne lekcje. Powoli zapamiętuję
kolejne słowa, uczę się pierwszych zdań. Ale na pamięć, bo gramatyki wciąż nie
rozumiem :) Może za kilka miesięcy coś z tego wyjdzie. A Maciej w międzyczasie
zrobił nam taras z widokiem na Himalaje. Przerzucił stertę kamieni zalegających
koło naszego domku, w schronieniu dla zwierzaków pod domem znalazł jakiś stary
stolik, który szybko naprawił i kilka plastikowych krzeseł. I teraz możemy jeść
posiłki rozkoszując się widokiem potężnych gór odbijających promienie słońca.
W Nepalu coraz chłodniej. Bakrang niemal każdego
dnia do 12:00 zalega w gęstej mgle. Potem co prawda mamy 25 stopni, ale w nocy
na zewnątrz już tylko 9. A w naszym domku okrągłe 10 stopni :)
A już 19
grudnia ukaże się nowy numer Magazynu Turystyki Górskiej "n.p.m.", a
w nim mój artykuł na temat projektu, Nepalu i ogólnej specyfiki pomocy
społecznej :) Zapraszam do czytania!
Odwiedzajcie fanpage 'Uprowadzona do" i śledźcie
postępy w budowie szkoły!
Pozdrawiamy Was serdecznie!
Komentarze
Publikowanie komentarza