Koza, przeprowadzka i Sylwester
W poniedziałek (28.12.2015) wstaliśmy
skoro świt, by jak najszybciej dojechać do Chitwan. W ramach przeprosin
otrzymałam pyszne śniadanie, które przygotował Maciej. Tak samo zresztą jak
niedzielną kolację :) Wyszykowaliśmy się w mgnieniu oka i zadowoleni z dobrego
czasu ruszyliśmy do autobusu, który po dwóch godzinach podróży miał być na
miejscu. I właśnie tu zaczyna się nasza ulubiona historia. Kolejny raz powtórzę
- w Nepalu nic nie jest łatwe, ba, tutaj nic nie działa normalnie.
Autobusy w Nepalu nie mają stałego
rozkładu jazdy. Nigdy nie wiadomo, kiedy można się jakiegoś z nich spodziewać.
Ludzie na oko wychodzą z domów, czekają na przystankach i albo im się uda
złapać autobus albo nie. Którz to może wiedzieć?
Przejechanie pierwszych 15 kilometrów
zajęło nam prawie godzinę. Kierowca nieustannie zatrzymywał się i robił tak
zwaną "łapankę" potencjalnych podróżnych, po to, by zapełnić cały
autobus. Nepalski standard. Jeszcze przed pokonaniem 20 kilometra kierowca
zatrzymał autobus i po prostu wyszedł. Wszyscy, łącznie z nami, domyślili się,
że to przerwa w podróży na toaletę i jedzenie.
Kierowca autobusu w Nepalu jest niemal
Bogiem, robi co chce, zatrzymuje się gdzie chce i nigdy nic nie mówi pasażerom.
Nie wiadomo zatem również kiedy kierowca zechce wrócić i ile przerwa potrwa. Po
drodze oczywiście kierowca załatwia milion swoich prywatnych spraw. Przekazuje
paczki znajomym, wpada coś odebrać albo zwyczajnie zatrzymuje się w środku
drogi by pogadać chwilę ze znajomym. A pasażerowie nigdy nic nie mówią, nigdy o
nic nie pytają i nigdy kierowcy nie pośpieszają. Zupełnie się mu
podporządkowują. Siedzą w autobusie niczym niewolnicy i czekają, aż Pan zechce
dowieźć ich na miejsce.
Nasza przerwa w podróży trwała juz pół
godziny i od nikogo nie mogliśmy dowiedzieć się, kiedy ruszymy. Wtedy pojawił
się kierowca i kazał nam przesiąść się do innego autobusu - on miał za mało
pasażerów i stwierdził, że nie opłaca mu się jechać! Jeszcze w dobrych
nastrojach zmieniliśmy autobus, w którym, uwaga, siedzieliśmy bezczynnie około
50 minut. Jak się okazało, kierowca uciął sobie pogawędkę za rogiem, licząc
przy okazji na kilku nowych pasażerów. Dopiero gdy Maciej zrobił potężną
awanturę - ruszyliśmy w dalszą drogę. Nieustannie zadziwia nas w jak łatwy
sposób Nepalczycy podporządkowują się kierowcom. Gdyby dbali o swoje interesy,
gdyby chociaż trochę się zbuntowali, docieraliby do celu podróży zawsze na
czas.
Udało nam się przejechać kolejne 15
kilometrów, po czym nieszczęśliwie utknęliśmy w ogromnym korku. Stojąc kolejną
godzinę nie denerwowaliśmy się zbytnio. Sądziliśmy, że doszło do wypadku.
Pytaliśmy kilku Nepalczyków, co się wydarzyło i dlaczego wszyscy stoją.
Oczywiście nikt nie wiedział - nie dlatego, że nie dało się uzyskać takiej
informacji. Tutaj nikogo to po prostu nie interesuje. Skoro stoimy, to soimy.
Jak ruszymy, to ruszymy. Nikt się nawet nie denerwuje. Ludzie wyciągają z
siatek jedzenie i czekają.
W końcu ruszyliśmy! I po raz kolejny
załamał nas sposób myślenia Nepalczyków. Nie było żadnego wypadku, oczywiście,
że nie. Ktoś po prostu wymyślił, że w godzinach szczytu przeprowadzi remont
drogi, blokując ją całkowicie i tworząc kilkunastokilometrowe korki, których
rozładowanie zajęło zapewne cały dzień. Brawo. Takie rzeczy robi się w nocy,
nie w dzień, szczególnie, że droga ta łączy ze sobą dwa duże miasta, między
którymi nie ma innego dojazdu. Dobrze, że staliśmy mniej więcej na początku
korka, gdy puścili ruch udało nam się zatem w miarę szybko przejechać.
Podsumowując, pokonanie 70km z Gorkha do
Chitwan zajęło nam... 6 godzin. Niewiarygodne. Gdy tylko dojechaliśmy na
miejsce udaliśmy się do zakładu naszego "speca od metalu", który miał
na nas czekać. Umówiliśmy się z nim telefonicznie dokładnie na dzień i godzinę,
rano potwierdziliśmy jeszcze swój przyjazd. Koza ponoć nie była jeszcze gotowa,
ale "się robiła". Jaka czekała na nas niespodzianka? Szefa zakładu na
miejscu nie było, mimo że się z nami umawiał. Naszej kozy też nigdzie nie
widzieliśmy. Szef oczywiście nie odbierał telefonu i dowiedzieliśmy się jedynie,
że pojechł do fabryki i będzie w zakładzie następnego dnia o godzinie 10:00.
Wzięliśmy 3 głębokie wdechy, policzyliśmy do 10 i poszliśmy poszukać noclegu. W
Chitwan jest o 5 stopni więcej niż w Gorkha ze względu na różnicę wysokości,
spędziliśmy zatem miłą, dosyć ciepłą noc w tym mieście. A ciepła noc w Nepalu
to obecnie duży luksus :)
We wtorek (29.12.2015) równo o godzinie
10:00 pojawiliśmy się w zakładzie. Myślicie, że tym razem było łatwiej? Że coś
udało się nam załatwić? Nic z tego. Szefa w dalszym ciągu nie było, co więcej,
od pracowników dowiedzieliśmy się, że wróci za trzy dni! Cholera jasna, dłużej
tak być nie może. Nasza cierpliwość po prostu się skończyła. Szef dalej nie
odbierał telefonu i nikt nie potrafił wyjaśnić nam całej sprawy. Postawiliśmy
ultimatum. Szef ma dwie godziny, aby pojawić się w zakładzie. Jechaliśmy tutaj
specjalnie na umówione spotkanie, marnując przy okazji pieniądze na bilety i
hotel. Pracownicy zaczęli więc udawać, że nas ignorują. Mieliśmy wrażenie, że
nasze słowa odbijają się od ściany. Dopiero krzyk i zgrzytanie zębami pomogły.
Jednej z pracownic nagle udało się jednak dodzwonić do szefa, który nie
powiedział nam nawet przepraszam. Nie widział też żadnego problemu w całej
sytuacji. Przecież wróci za trzy dni i wtedy zrobi kozę. Jak tak można, pytamy
się? Dzwoniliśmy do niego w poniedziałkowy ranek, potwierdzaliśmy przybycie.
Usłyszeliśmy "welcome, welcome", chociaż wiedział, że koza wcale
"się nie robi" i że w biurze go nie będzie. Czyste szaleństwo.
Nerwy mocno nas poniosły. Sama już nie
wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać. W końcu w Nepalu niemal wszystko tak
wygląda. Można się było tego spodziewać. Co najważniejsze, na wszystko trzeba
zatem brać poprawkę.
Powiedzieliśmy głośno i wyraźnie, że szef
zakładu najzwyczajniej w świecie nas okłamał i oszukał. Zaznaczyliśmy, że jeśli
nie pojawi się w ciągu dwóch godzin w zakładzie, to konfiskujemy jedną z
metalowych kuchenek do gotowania na drewnie, które zakład produkuje. I na pewno
za nią nie zapłacimy, ze względu na poniesione przez nas koszty. I ostatecznie
tak też uczyniliśmy. Kuchenka do szczęścia nie jest nam potrzebna, ale mamy
nadzieję, że dzięki temu chociaż jeden Nepalczyk zrozumie, że nie można
oszukiwać klientów. Do Gorkha wróciliśmy zatem z czymś co przypomina kozę, ale nią
nie jest. Załamani brakiem kozy i przerażeni zimnem, które czeka na nas w
Bakrang kupiliśmy także małe, elektryczne urządzenie do ogrzewania powietrza,
przy którym możemy ocieplać swoje dłonie i stopy. Chociaż tyle dobrego.
W drodze powrotnej pomyśleliśmy jednak,
że być może skonfiskowaną kuchenkę da się przerobić na prymitywną kozę.
Potrzebujemy tylko spawacza, który ją powiększy i przymocuje rurę. Jak
powiedział Maciej "przecież to jest proste jak 2+2!". I takie
faktycznie się wydaje, nawet mi, osobie, która na tego typu rzeczach w ogóle
się nie zna.
Przecież w całym Gorkha musi być ktoś,
kto zajmuje się spawaniem. Choć miejscowi dwa tygodnie temu zaprzeczali i
odsyłali nas do Chitwan, wierzyliśmy, że może jednak kogoś znajdziemy. To nasza
ostatnia deska ratunku. Inaczej przyjdzie nam zamarzać całą zimę.
Po poprocie do Gorkha zrobiliśmy mały
wywiad i nadzieja wróciła. Odesłano nas do spawacza. Zanieśliśmy kuchenkę do
małego, ukrytego i niemal niewidocznego zakładu. Szybko wyjaśniliśmy, czego
potrzebujemy, a pracownicy potwierdzili, że mogą "coś takiego"
wykonać. Potrzebują jednak dwóch dni. Nie ma problemu!
W środę (30.12.2015) postanowiliśmy w
końcu przeprowadzić się do Bakrang-6. Pracownicy zakładu potrzebują czasu,
możemy więc wykorzystać go na przeniesienie naszych rzeczy. Udaliśmy się
autobusem do domu Harrego, gdzie zostawiliśmy taczki i pakunki w drodze
powrotnej z Katmandu. Załadowaliśmy wszystko na dwie z dwóch taczek,
obwiązaliśmy dokładnie i ruszyliśmy w drogę. Cała przeprowadzka nie była taka
łatwa, jak początkowo nam się wydawało. Taczki były ciężkie, krył się w nich
cały nasz dobytek. Pierwsze 3 km w dół pokonaliśmy samodzielnie. Droga pod górę
przekraczała jednak nasze możliwości. Z pomocą przybył nam Prakash wraz z
uczniem ze szkoły. Na zmianę pchaliśmy i ciągnęliśmy taczki wylewając z siebie
siódme poty. Jednak gdy dotarliśmy na miejsce czuliśmy ogromną satysfakcję.
Szybko zaczęliśmy rozpakowywać swoje rzeczy. Czekała tutaj na nas również
ogromna niespodzianka. Mieszkańcy wioski
dotrzymali obietnicy - stary budynek szkoły został zburzony, cały teren
dokładnie uprzątnięty, a wyznaczone przez nas funtamenty zostały skrupulatnie
wykopane!
https://www.youtube.com/watch?v=KCWjcyPZxPc
https://www.youtube.com/watch?v=KCWjcyPZxPc
W czwartek (31.12.2015) od rana
urządzaliśmy nasz nowy dom. Pociągnęliśmy kable, by niebawem zawiesić żarówkę
nad łóżkiem. Pod dachem przymocowaliśmy plastikową plandekę, by zmniejszyć
pomieszczenie i uszczelnić wszystkie dziury, przez które wpadał wiatr. Plandeka
jest niebieska, mamy teraz swoje prywatne niebo. Nad "kuchnią" i
łóżkiem zawiesiliśmy półki ze znaleźnych desek. Powoli wszystkie rzeczy
znajdują własne miejsce. W dodatku, gdy tylko wyjdziemy przed nasz nowy dom,
możemy podziwiać piękne szczyty Himalajów! Cudowny widok!
Późnym popołudniem wyruszyliśmy do
Gorkha, by tam spędzić Sylwestra i następnego dnia odebrać kozę. Nepalczycy
obchodzą nowy rok w marcu, my 31 grudnia świętowaliśmy w hotelowym pokoju
zajadając się czekoladkami, których na co dzień nie jemy ze względu na bardzo
wysoką cenę. Co prawda północ w Nepalu wybiła niemal 5 godzin wczesniej niż w
Polsce, ale tradycja została zachowana - szczęśliwego Nowego Roku dla
wszystkich! :)
Piątek (01.01.2016) przywitał nas piękną
pogodą. Nocne mgły szybko się rozeszły, a promienie słońca ocieplały powietrze.
Według umowy poszliśmy obejrzeć naszą kozę, która po części została już
wykonana. Pracownicy powiększyli dostarczoną przez nas kuchenkę i wycięli
odpowiednie drzwiczki. Teraz wystarczyło tylko poinstruować ich, co powinni
robić dalej. W pobliskim sklepie kupiliśmy metalową rurę, którą należało pociąć
i zespawać w odpowiednich kierunkach. A więc do pracy! Niemal cały dzień
spędziliśmy w zakładzie. Wyszliśmy dopiero, gdy nasza prymitywna koza została w
całości wykonana. Na powrót do Bakrang było już niestety za późno, czekała nas
więc kolejna noc w Gorkha. Mimo wszystko rozpierała nas radość. Po tak wielu
próbach i staraniach wreszcie się udało! Jesteśmy uratowani, koza będzie nas
ogrzewać.
W sobotę zrobiliśmy zakupy jedzeniowe na
najbliższe 6 dni, odebraliśmy kozę i ruszyliśmy do Bakrang. 14 kilogramowa
skrzynia i 18 kilogramowa rura nie były łatwe w transporcie. Dołączył do nas
również Harry razem z taczką, której jeszcze od niego nie odebraliśmy. Z Gorkha
przedostaliśmy się autobusem do wioski oddalonej o około 10 km. Tam udało się
nam z naszymi pakunkami wskoczyć na ciężarówkę, która wysadziła nas w
Bakrang-4. Dalej pomaszerowaliśmy do Bakrang-6 - koza w taczce, a rura na ramieniu
Macieja. "Mała Mee" (bo tak nazywa się nasza koza) zrobiła ogromną
furorę. Wszyscy przychodzą ją oglądać i rozmyślają nad działaniem tego systemu.
Co prawda okazało się, że Maciej źle wymierzył długość rury, ale po godzinnej
walce udało nam się ją umieścić w naszym pokoju. Wrzuciliśmy kilka kawałków
drewna, rozpaliliśmy ogień i gdy zrobiło się ciemno mogliśmy cieszyć się
ciepłem. Przy okazji musieliśmy Małą Mee uszczelnić gliną, gdyż nie wszędzie
była dobrze zespawana, ale ostatecznie możemy powiedzieć, że się udało! Przy okazji, czy poznajecie nasz pok ój? Jest teraz bardzo przytulny, czujemy się jak w domu :)
W poniedziałek (04.01.201) z Maciejem
rozpoczęliśmy wyznaczanie pozotałych fundamentów - tam, gdzie do tej pory stał
stary budynek szkoły. Mieszkańczy nie mogli w tym czasie przyjść nam z pomocą,
w związku z czym pracowaliśmy sami. Co jakiś czas wpierała nas grupka uczniów -
chłopcy mimo młodego wieku mają w sobie ogromne pokłady energii, są ponadto
genetycznie bardzo silni.
Wyznaczanie fundamentów zajęło nam całe cztery dni.
Teraz czekamy na mieszkańców, którzy według naszych śladów będą kopać wgłąb
ziemi. W Nepalu działania nie są niestety podejmowane zbyt szybko - według
zwyczaju najpierw musi zostać zwołane zebranie członków wiejskiego komitetu
odbudowy szkoły, podczas którego mieszkańcy bardzo długo debatują i dopiero
podejmują decyzję - w tym przypadku jaka grupa będzie pracować konkretnego dnia
i jak mieszkańcy będą się zmieniać. Jak nie trudno się domyśleć, z Maciejem
chcielibyśmy, aby wszystko działo się od ręki. Dzięki temu przez cztery dni
wszystkie fundamenty mogłyby zostać w całości wykopane, a nie tylko przez nas
wyznaczone. Tymczasem pojedynczy mieszkańcy przychodzą i przez chwilę
przyglądają się, jak ciężko pracujemy, czasem przysiądą obok nas i porozmawiają
między sobą, po czym wracają do swoich zajęć. Wyraźnie widać tutaj różnice
kulturowe :)
Powodzenia! Nie zrażajcie się!
OdpowiedzUsuń(Ale tak na marginesie... to za jakie grzechy!!!???)
Taka akcja to najlepszy sposób na tzw. Karma Jogę w życiu codziennym - działanie bez przywiązywania się do owoców swego działania. (Patrz: Bhagavad Gita, rozdz. VI, wer. 1. "Kto, nie dążąc do owoców dzieł swoich, spełnia czyny przepisane, ten jest .. Joginem..." ;-)
Wszak hinduizm to główna religia Nepalu, prawda? Mają to we krwi.
Uściski!
iwona